Love and Monsters (minirecenzja)

LOVE AND MONSTERS

FILMWEB
IMDB


NOTATKI

Tak to już jest z filmami przygodowymi traktującymi o tej czy innej apokalipsie, iż nie tylko najczęściej nie ‘odkrywają’ one ‘Ameryki’, ale zazwyczaj nie umieją również skapitalizować potencjału swojego gatunku, który - w sprawnych rękach odpowiednich twórców - potrafi zaoferować naprawdę sporo doskonałej rozrywki. Na szczęście, dzisiejszy film to zaskoczenie mocno in plus!

Scenariusz autorstwa Briana Duffielda (Zbuntowana) i Matthew Robinsona (Było sobie kłamstwo) oferuje nam tu prostą historię chłopaka (Dylan O’Brien), któremu przyszło spędzić siedem ostatnich lat w podziemnym bunkrze ze względu na katastrofę ekologiczną na niespotykaną skalę. Ta bardzo szybko zmieniła wszelkiej maści gady i płazy w potwory, które rozpanoszyły się po ziemi w poszukiwaniu jedzenia, nie gardząc niczym, a tym bardziej tak smakowitym, pełnym mięska kąskiem, jakim jest człowiek.

Pewnego dnia jednak Joel, za pomocą radiostacji, odnawia kontakt ze swoją dziewczyną, której nie widział od momentu, w którym świat stanął na głowie. I jak to bywa w przypadku historii z gatunku tzw. ‘hero’s journey’ - nasz absztyfikant postanawia przedostać się do wybranki po, dawno przez niego niewidzianej, powierzchni ziemi.

Trzeba powiedzieć, że scenarzyści wywiązali się prawie bezbłędnie ze swojego zadania, a swoje dołożył także i reżyser filmu Michael Matthews (Pięć palców dla Marsylii), który w swoim hollywoodzkim debiucie spiął wszystkie elementy filmu w mocno sprawną całość, dzięki czemu mamy do czynienia, z jednej strony, z mocno nieskomplikowanym, ale z drugiej, z odpowiednio głębokim obrazem. Dzięki temu, pozytywny przekaz, który z niego płynie, sprawia, iż jest to film dokładnie taki, jakiego raz na jakiś czas po prostu potrzeba.

I choć zdarzają mu się, tu i ówdzie, momenty słabości, to zarówno warstwa fabularna, świetnie poprowadzona kamera, spora dawka humoru, jak i tzw. ‘lo-fi CGI’ (mocno nawiązujące w swoim stylu do amerykańskich filmów lat 80-tych) sprawiają, iż dzisiejsza produkcja jest idealną okazją do odstresowania się w tym dość niełatwym miesiącu, nawet dla tych z Was, którym - tak jak i nam - zazwyczaj nie po drodze z tego typu produkcjami.

Miłego słuchania!


Intro: Ryan Anderson – Stairwell (zmodyfikowane na potrzeby własne)
Podkład: Blue Dot Sessions – Low Light Switch (zmodyfikowany na potrzeby własne) 
Licencja.

Previous
Previous

50. Walc z Baszirem - Ari Folman

Next
Next

Proces siódemki z Chicago (minirecenzja)