Armia umarłych (minirecenzja)

Wersja video

Zwiastun

Armia umarłych Army of the Dead
FILMWEB
IMDB


NOTATKI

Musiało minąć aż, a może tylko 17 lat, by Zac Snyder powrócił do gatunku, którym debiutował w 2004 roku. Wtedy był to remake (wśród fanów horroru uważany za jedyny udany) kultowego dzieła George’a Romero pt. Świt żywych trupów. Tym razem Snyder jest tu nie tylko autorem scenariusza czy reżyserem, ale również i operatorem. I choć po początkowych ocenach filmu sami zacieraliśmy ręce, łudząc się, że będzie to kapitalny kawałek kina akcji, to po jego seansie już tak kolorowo nie jest.

Choć po ostatnich przebojach z Warner Bros, z którą to wytwórnią Zac Snyder nie mógł porozumieć się co do ostatecznej wersji Ligi sprawiedliwościi z 2017 roku (w pewnym momencie “wyszedł ze studia”, trzasnąwszy za sobą drzwiami) to można powiedzieć, że ostatnimi czasy los ponownie uśmiechnął się do reżysera takich obrazów, jak m.in. 300, Watchmen. Strażnicy czy Człowiek ze stali. Nie tylko bowiem dzięki ludziom dobrej woli (jak i uprzejmości Warner Bros) był w stanie w pełni poświęcić się remasteringowi wspomnianej Ligi, której to czterogodzinna wersja reżyserska ujrzała światło dzienne w marcu br., to jeszcze w międzyczasie otrzymał kolejną szansę na zaspokojenie swoich filmowych ambicji, kiedy to Netflix przejął jego projekt od Warnera. Kalifornijski gigant streamingowy nie tylko namówił Zaca na swój pokład, to jeszcze zarówno napchał mu jego budżetową sakwę 90 milionami dolarów, jak i dał mu pełną kontrolę nad swoim materiałem.

I choć w przypadku ultra-długiej Ligi wyszło to Snyderowi to na dobre, o czym świadczą nie tylko oceny widzów, ale i recenzje, o tyle tutaj można skonstatować, że mimo iż pod pewnymi względami jest to bezsprzecznie autorskie kino na najwyższym poziomie, to jeśli chodzi zarówno o scenariusz jak i wynikającą z niego dramaturgię, to można powiedzieć, że na przestrzeni całego filmu jest to po prostu dramat…

I choć film rozpoczyna się od poprzedzonej chwilą niby-grozy genialnej czołówki, która na stałe wejdzie do kanonu najlepszych scen w historii kina akcji, to potem mamy wrażenie, że reżyser nie za bardzo wie, co nam chce tym filmem powiedzieć. Bo co z tego, że mamy tu niesamowicie ciekawe postaci ludzkie, Zombie (z których wiele przechodzi u Snydera poważny lifting), to jeszcze kolejnym ważnym elementem całej układanki jest tu “skok na kasę” na terytorium tytułowych umarlaków, na który decydują się nasi bohaterowie, pod batutą niesamowitego Dave’a Bautisty.

Wszystko to brzmi świetnie na papierze, w praniu natomiast jest tu co najwyżej… bezpiecznie…. Co brzmi dość paradoksalnie, zważywszy na to, iż jest to horror! I to taki, w który krew leje się litrami, a flaki ciągną kilometrami! Tak to jednak bywa, kiedy warstwa artystyczna (niesamowite zdjęcia, praca kamery, aktorstwo, czy udźwiękowienie) przesłania twórcy jego faktyczny cel, jakim powinno być totalne wypranie emocjonalnie widza, który na to po prostu zasługuje.

Ale żeby nie było, dzisiejszy odcinek to żaden roast netflixowskiego hitu, gdyż w naszej recenzji staramy się również uargumentować to wszystko, co momentami działa i stanowi wartość dodaną obrazu, w którym towarzyszymy naszym bohaterom w ich przeprawie przez Las Vegas, niegdyś miasto grzechu, a teraz wywindowane przez Zombie do miana współczesnej Sodomy i Gomory!

Miłego słuchania i oglądania!


Intro: Ryan Anderson – Stairwell (zmodyfikowane na potrzeby własne)
Podkład: Blue Dot Sessions – Low Light Switch (zmodyfikowany na potrzeby własne) 
Licencja.

Previous
Previous

53.5 Nowy Jork - Bo Burnham: Inside

Next
Next

Zabij to i wyjedź z tego miasta (minirecenzja)